Sierpniowa trasa do Portugalii i weekend na La Jonquera

Sierpień zaczynam od trasy do Portugalii. Dawno tam nie byłam. Ostatni raz w styczniu.
Tej trasy miałam czas i możliwości i cudowna okazje zwiedzenia Barcelony i Sines. Jednak znów się nie udało. Dlaczego? Pewne rzeczy atakują z zimną precyzją. Zaraz wszystkiego się dowiesz. 

Z bazy ruszamy w poniedziałek. Dokładnie o 6:20. To jaka potrafię być nie żywa o tej porze, to tylko Marcin wie. (4 w nocy to co innego, full energii :) ) Marcin rusza a ja jeszcze troszkę dosypiam.
Po 4 godzinach jesteśmy na miejscu. Tylko po to, by dowiedzieć się, że nasz towar jest gdzie indziej. Na ich innym magazynie w Łowiczu. Cudnie. Jedziemy do Łowicza. A tu też chwila minie zanim załadują.


Dzień Dobry z Łowicza!
Niestety poniedziałek nie jest dobrym dniem na wizytę w tym mieście. Muzeum, którego nie udało mi się ostatnio zobaczyć, jest zamknięte tylko w jeden dzień w tygodniu. Tak, tak akurat w poniedziałki.
Czekam więc cierpliwie. W tej firmie potrafią mieć dobowe opóźnienia. Udaje się załadować i po 15 ruszamy.

Koło 21:30 tankujemy niedaleko granicy z Niemcami. Poniedziałek, więc do dystrybutorów są dziś spore kolejki. Nasz dzień pracy kończymy po trzeciej już we wtorek w Niemczech. Taka pora to jeszcze fajny czas na pauzę. Zanim ruszymy w południe, upał nie zdąży nas dopaść. 


Jazda w dzień po Niemczech to niestety często stanie w korkach. Choć nie było najgorzej uciekło nam co najmniej 1,5 godziny. 


Środa, 9:20. Kończymy nasz dzień pracy we Francji. Niedaleko granicy z Hiszpanią.
Pauza w dzień ma swoje plusy i minusy. Plus -  raczej nikt nie będzie tak odważny by w dzień kraść paliwo. Minus - o tej porze roku temperatura nie ma litości. Nagrzany asfalt, beton i silnik...
Ze słońcem za oknem walczę folią odblaskową - działa, choć trochę. Na termometrze od rana ponad 35 stopni. 


Ruszamy o 20:30. Słońce chyli się ku zachodowi. Uroki lata - szyba pełna owadów. Słoneczko prosto w oczy :) Zaczynają się najfajniejsze widoki, góry.


Zjeżdżamy na tankowanie i prysznic. Jest zupełnie pusto i spokojnie. Za chwilę orientuje się, że być może ma tu znaczenie pora - 1 w nocy :)
W okresie letnim nie zabieram ze sobą suszarki do włosów. Pozwalam im się suszyć wiatrem i słońcem. O tej porze tylko wiatrem. Czuć jeszcze ciepły podmuch, choć jest jednocześnie przyjemnie chłodno, komfortowo.

Ruszam po pierwszej i moja zmiana trwa do 5:50 rano. Na drodze jest dość pusto, samotnie i spokojnie. Tylko myszy się ganiają z jednej strony na drugą.

Na granicy z Portugalią miały być kontrole. Nie ma. Jedyna sensacja to przejazd gabarytów. 


Przepuszczaliśmy się ostrożnie. Stanęłam z boku drogi. Jak jego towar przemknął 3 cm od mojego lusterka zrobiło mi się ciepło, ba nawet gorąco.


Dojeżdżamy na rozładunek o 10:50. Nie mam żadnego zdjęcia. Spora firma z dużą halą.
Jest czwartek. Wspominałam, że pewne rzeczy atakują z zimną precyzją. Co do minutki. Nie ma litości, że może wieczorem, może jutro.

Od kiedy nasz Prezydent w kampanii naobiecywał, i Tobie i mi, tańsze podpaski i tampony, słowo OKRES już chyba w tym Kraju nie jest żadnym tabu?
Także dopadł mnie, co do minuty, okres. Kobiece ciężkie dni i co zrobisz? Nic.

O Marcina się nie martw. Cierpię w ciszy i samotności. Jestem oceanem spokoju. Marcin w sumie jest bardzo kochany, miał już dla mnie batonika. I często podtyka mi czekoladę, z bezpiecznej odległości.

Także czekamy na rozładunek. Jeden chłopak czeka od wczoraj. Na firmie mają toaletę. Z nieba leci żar o temperaturze prawie 40 stopni. Czekamy w biurze na numer rampy. Z zafoliowanego okienka można dostrzec tylko oczy pewnej pani. 
Czekamy na zmianę, trochę ja, trochę Marcin. Z nami kilku innych mężczyzn.

Nagle zostałam sama i chyba zadziałało jakieś magiczne nieme porozumienie jajników
Przydzielona rampa. Z drugiej strony budynku. Stoimy za chwilkę pod rampą. Marcin znika. Znów zostałam sama a pani magazynier uwinęła się rekordowo szybko. Marcin wrócił zdziwiony, że to już. Już, już. 
Przejeżdżamy pod biuro, idę po dokumenty - są. O jak dobrze. 
Wyjeżdżam z firmy po 13 na nasz załadunek za Lizboną.

Plan jest ambitny jak zawsze. Wpaść tam, może od razu szybko rozładują i od razu ruszamy do Barcelony. Tyle, ile czas pozwoli. Po pauzie dojazd do Mercabarna i liczymy na szybki rozładunek.  Ach te plany.... Zawsze ambitne, trudne do realizacji.


To nie Ocean, to tylko chmury. Delektuje się Portugalią i jej zapachem.


Dojeżdżam pod firmę na załadunek. Tak to Sines. Już tu byłam.

Marcin instaluje aplikacje, bez tego nie rozładują towaru. Ba, bez tego nawet nie wjedziemy na plac.
Pani na bramie mówi tylko po hiszpańsku, po angielsku ani słowa.

Zgadnij jaki język Marcin wybrał, gdy zapytała, na jaki chcemy transkrypcje? 
Rosyjski! 
Stoję jak sierota ha ha.

Czemu nie polski? Pani patrzy na mnie co najmniej podejrzliwie. Czemu nic nie kumam, skoro sami "wybraliśmy" język. Dla mnie te krzaczko-literki to czarna magia. A Marcin, jak ryba w wodzie :)

W bramie Marcin wstukuje numer z aplikacji, bramka się otwiera. Jedzie na rozładunek.
Ja w tym czasie zagaduje panią na bramie o toaletę. Tu się dogadamy i po angielsku. Ostatnio jak tu byliśmy, dostaliśmy odpowiedz, od innej, że nie ma!
Miałam wtedy ochotę zapytać tamtą panią w które niby krzaki ona chodzi na siku, skoro nie ma.

W tej pracy czasami opadają ręce.
Toaleta tym razem jest. O wow, a jednak.
Wychodzi na to, że dostęp do sanitariatu dla kierowców uzależniony jest od firmy, do której się przyjeżdża na tej strefie.
Po za toaletami są także prysznice. Super. To jest to, o czym dziś marzyłam.


Licząc na szybki załadunek, korzystam z chwili i idę dosłownie 300m dalej nad Ocean. Widzę nasz samochód i Marcina, na razie stoi na parkingu.

Siadam na skałkach. W tym miejscu nie ma możliwości zejścia do wody. Na zdjęciach tego nie widać, ale jest stromo. 
Szum fal, słońce, ta siła Oceanu. Chwila na naładowanie baterii na długi czas. Ostatnio byłam tu także w sierpniu, dokładnie rok temu. W wodzie dostrzegłam 3 spore ryby.


Wracam do Marcina. Niestety wszystko się przeciąga i ambitne plany idą w zapomnienie. Po załadunku w ostatnich sekundach czasu, ruszyliśmy tyle co 30m, od rampy na parking. I na dziś koniec.  9 godzin pauzy. Agregat trajkocze. Towar musi się chłodzić

W ramach wspierania cierpiących z trudnymi dniami, Marcin robi jajecznicę.
Na strefie nie widziałam ani jednej osoby w maseczce. Nikt też ich od nas nie wymagał. Także panuje dość swobodna atmosfera.

Idziemy jeszcze na chwilkę nad Ocean. Widzimy go za płotem. Marcin zauważa plamę.

NIE WIERZĘ!   JAK???

Pół godziny temu... eh! Przebieram się. Nie ma szans na zwiedzenie miasteczka. Szkoda, ale to bez sensu. Tym bardziej, że sama sobie nie zagwarantuję, że tam dojdę. Nie tym razem. 

Tylko krótki spacer nad wodę. Między skałami Marcin wypatrzył kraba. Szybki jest, uciekł spłoszony.


Słońce powoli zachodzi. Zrobiło się chłodniej. Będzie się dobrze spać.


Ruszamy o 3:00 w piątek.
Przed odjazdem ze strefy przemysłowej do Barcelony, Marcin zarządził chwilę przerwy na plaży. I jak go nie kochać? Bez mojego słowa wiedział, że chciałam tam być choć 5 minut.

Jest tak pięknie. Niesamowicie spokojnie. Delikatne fale. Mocno oświetlone miasteczko. Szum z portu. A i Volvo pod palmami super się prezentuje.


Marcin zasypia, a ja mam zmianę do 7:50. Portugalia pachnie niesamowicie iglastym lasem. Niesamowicie. 
Rano zamieniamy się i ja idę od razu spać. Chyba jestem głodna, to może kanapeczki? I dopiero sen. Śniadania jedzone w czasie jazdy to norma. 
Znów siadam za kierownicę po 13:00. Moja zmiana trwa do 17:20. Po kolejnej zmianie, zostanie już tylko 2,5 godziny do miejsca. 


Na Merce jesteśmy prawie o 22:00. Jeszcze jest widno. I jest problem. Pod wskazanym namiarem są tylko drzwi. Ani szyldu z nazwą firmy, ani normalnej rampy dla ciężarówek. Nic nie ma.

Szukamy po nazwie gdzie indziej. Jest. I jest też ale. Duże ALE, bo nikogo tu nie ma. A miało być tak pięknie. Telefony, telefony....


Na Merce w sobotę pustki. Można spacerować środkiem ulicy. Jest gorąco i parno. Obieram kierunek do toalet. Już nie szukam, dokładnie wiem gdzie są. A w czasie korony, zadbane jak nigdy.


Przed snem wybieramy się na najlepszego kebaba, jakiego Marcin jadł. Ja jako towarzystwo, bezglutenowej wersji nie ma ;) Ciekawe czy jest nasz ulubiony sprzedawca? Kiedyś odstaliśmy tu 3 dni.

Rano pojawia się magazynier. Rano dla Hiszpan, czyli prawie o 12:00. Faktycznie rozładunek odbędzie się w wyznaczonym miejscu. Co prawda nie mają tam rampy, ale wynajęli dodatkową przestrzeń na towar. 

Korzystając z chwili wolnego, jeszcze przed jedenastą, wchodzę na ostatnie piętro parkingu dla samochodów osobowych. Szkoda, że nie ma wejścia na dach. Widok na Barcelonę jest całkiem fajny.
Widać wzgórze Tibidabo. Zaznaczyłam niczym mistrz Paint ;)


Jest i czas na kebab. Co ciekawe Hiszpanie zaczynają przygodę z alkoholem już od rana. Atmosfera imprezy unosi się w powietrzu. Wczoraj grała muzyka i było sporo roześmianych ludzi (bez maseczek) i dziś także. Można zapomnieć, że coś się dzieje. Epidemia, jaka epidemia. Spokój i relaks. Cudownie.


Po rozładunku dziś pierwszy rusza Marcin. Wystarczy mu 2,5 godziny by dojechać na kolejny załadunek, już do Kraju.

Tylko droga robi się coraz ciekawsza. Coraz węższa. Ograniczenie do 50. Dobry żart! Ciężarówka zajmuje 1,5 pasa.


Mijamy sprytne bociany.


Wąsko, węziej, najwęziej. Załadunek mamy w szczerym polu, z dala od cywilizacji. Z dala od wszystkich i wszystkiego. Może to wprost na pole, do pomocy przy zbiorach ;)


Uf, jesteśmy na miejscu. Jest kilka minut po 16:00. Mamy nadal sobotę. Na firmie jest jedna osoba, która w zasadzie bez słowa co i jak, odjeżdża. Ej.... serio???

Nieźle. Nie ma nikogo. Dwa psy patrzą podejrzliwie, ale szybko im się to nudzi. I wracają do leżakowania. 

Czyżby to miejsce na zdjęciu to byłaby toaleta? A ta dykta - to jej drzwi? Trochę zrobiło się tak... grecko. 
Aż wstawię Ci link do greckiej trasy. KLIK  Można rzec, pełna niezapomnianych wrażeń.

Toaleta ma swoje drzwi, bez klamki, ale drzwi to drzwi. Nie narzekam, doceniam. Da się tam bezpiecznie wejść. Woda jest, mydło mam swoje. Nawet jest coś ala prysznic, a nad nim gniazdo jaskółek. Ptaki nie są specjalnie zadowolone z naszej wizyty. Pisk nie do przesłuchania. Uciekam.


Marcin biegnie jak oparzony. 

 Aaaaaa, okna, okna!

Ha, coraz ciekawiej. Zraszacze się włączyły i zamiast zraszać sad, wszystkie zraszają nasz samochód. A w sadzie sucho. Po jakimś czasie, wiemy już, że włączają się cyklicznie.


Po jakimś czasie przyjechał właściciel tego przybytku. Zabiera się za ładowanie towaru. Towar jest na prawdę bardzo dobrej jakości. Właściciel pierwszy raz sprzedaje go za granicę.

Uzbrojona w laserowy termometr ukradkiem mierzę temperaturę. Tradycyjnie. Jedna paleta - towar schłodzony, druga - tak sobie. Marcin kiwa głową porozumiewawczo, jest ok. Akceptowalnie.
 
Właściciel się zestresował i próbuje mi tłumaczyć, że to wina temperatury na dworze. Jest prawie 40 stopni. Jak zmierzę w jego chłodni będzie dobrze. Nie odpuszcza, idę więc do chłodni :)

Panie, myślę sobie w duchu, my i tak to zabieramy, dziś! 
Uśmiecham się, niech już się tak nie stresuje. 

Pauza w tym miejscu? Nie ma takiej opcji. Tu musi być tak nieopisanie ciemno, a ja nie lubię jak ciemność dosłownie maca i wkleja mi się w oczy. Nie bierzemy pod uwagę opcji schładzania towaru do rana. Temperatura jest nierówna, ale do zaakceptowania przez tą spedycje. Marcin także nie ma ochoty na stanie tu, przy sadzie i polu z kukurydzą. W zupełnych ciemnościach. 

Dawno nie widziałam tak szczęśliwej osoby. Właściciel towaru prze szczęśliwy, że ktoś mu do tej jego firmy dotarł ciężarówką, zabrał towar i odjedzie. Chyba dziś ktoś będzie pił szampana. On, nie my.

Na do widzenia pokazuje nam firmę, daje Marcinowi dwie skrzyneczki z dorodnymi brzoskwiniami. Bardzo dobrymi brzoskwiniami. Mi nie można, ale zapach, zapach mają obłędny, Maurycy będzie miał ich pod dostatkiem jak wrócę. 

Wyjeżdżamy. Nie zmieniamy kart. Czasu Marcina spokojnie wystarczy. A po nim czeka nas dobowa pauza. Plan mamy by dojechać na La Jonquera. 

Ruszamy. Nie, jeszcze nie. Stojąc na rozstaju dróg trzeba wybrać jedną z nich. A obie ujowe.


Lluljan także myśli. Którą wybrać.... :)


Wracamy trochę inaczej, przez równie wąskie drogi. Dojeżdżamy wkrótce do cywilizacji.


Kierujemy się na La Jonquera na parking Andamur. Strzeżony, ogrodzony. Zostaje dla nas ostatnie miejsce. Zajmujemy je o 23:00 i zaczynamy dobę postoju. 

Na parkingu sami Hiszpanie i praktycznie same chłodnie. Przynajmniej nikt nie będzie miał pretensji o agregat. A z tych unosi sie nad parkingiem jeden wielki huk. 

Jest nieznośnie gorąco. I bardzo głośno. Czas się ogarnąć, zjeść kolacje i spać.

***

Po nocy witamy niedzielę. Mamy cały dzień wolny. Dziś czuję się już znacznie lepiej. Po śniadaniu wybieramy się do centrum handlowego Gran Jonquera Outlet & Shopping. Jeszcze tylko prysznic, włosy, makijaż. Zdjęcia z samowyzwalacza. Nawet fajnie sobie radzi ta opcja w tym aparacie. Wcześniej nigdy z niej nie korzystałam.


W centrum tłum ludzi. Maseczki noszą wszyscy. Ale jak się tak bliżej przyjrzeć niekoniecznie jednocześnie na nosie i ustach. W restauracjach wcale. Na strefach relaksu, kanapach tez niekoniecznie. 
Tłum ludzi, zero dystansu i limitu w sklepach. Liczyłam na pustki. Centrum często zmienia dekoracje. Jest bardzo kolorowo.


Moje zakupy to różowy kubeczek z zaparzaczem. Robimy też zakupy spożywcze na obiado - kolację.

Wieczorem próbujemy jeszcze trochę pospać. Czas nas nie goni, zamiast ruszać równo po 24 godzinach, ruszamy po 1:00 w poniedziałek. Pierwszy jedzie Marcin, do 6:00 rano. 

Cykl pracy kończymy po 21:00. Jeszcze jedna dziewięciogodzinna pauza. I jeden cykl pracy i jesteśmy w domu. 

We wtorek ruszamy o 6:20. A przed 21:00 meldujemy się na bazie. Na zdjęciach droga do Łukowa. Też jak by tak... nie za szeroko. Za to czuć już dom.


Centrum Łukowa

, , , , , , , , , , ,

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję Kochani za komentarze :)

Inspiracje - zobacz na Ceneo.pl
Copyright © Doganiam Motyle , Blogger